Działając w interesie publicznym chciałbym podzielić się tym razem opinią na temat znanego mi zjawiska finansowania wyborów samorządowych i parlamentarnych ze środków spółdzielni mieszkaniowych.

Prezesi i wybory

Według znanych mi relacji zjawisko to jest wręcz normą w tzw. miastach spółdzielczych, w których nomenklaturowe rodziny zarządzające “molochami” wywierają dominujący wpływ na funkcjonowanie lokalnych społeczności. O sile wpływu i umocowaniu prezesów w rzeczywistości III RP decyduje nie tylko rozdawnictwo lokali osobom użytecznym dla interesów grup, ale również zaangażowanie w lokalną i krajową politykę. Naturalnym zapleczem nomenklaturowych syndykatów pozostają oczywiście partie stricte postkomunistyczne ale też nowe stronnictwa kokietujące aparat byłego reżimu PRL ostentacyjną, pokazową wojną z Kościołem i niechęcią do patriotyzmu czy państwowości rozumianej jako spuścizna tradycji II Rzeczypospolitej.

Wpływy dzięki spółdzielczym pieniądzom

Zaangażowanie prezesów w moderowanie lokalnej polityki wynika z pragmatycznej kalkulacji. Dbałość o utrzymanie lokalnego status quo poprzez wpływanie na obsadzanie odpowiednimi ludźmi rad miejskich i sejmików gwarantuje bezpieczną perspektywę eksploatacji zysków z dziesiątek tysięcy lokatorów. Wsparcie finansowe wytypowanych osób i ugrupowań nomenklaturowych daje spokój i pewność, że tak obdarowani „samorządowcy” na pewno nie będą sprzyjać idei powszechnego uwłaszczenia, nie będą pomagać w zmianie zarządców czy przeciwdziałać machinie eksmisyjnej. Na pewno też nie zaangażują się w przeciwdziałanie procederowi zawyżania cen kupowanych przez spółdzielnię towarów i usług. Opłaca się zatem zainwestować pieniądze lokatorów w partię, bo inwestycja taka jest jednocześnie swego rodzaju systemem ostrzegania i politycznym ubezpieczeniem.

W miastach, w których prezesi spółdzielni wywierają czynny wpływ na wybór radnych, zauważalny jest też specyficzny sposób zachowań i wydawania pieniędzy samorządowych po wyborach. Koncesjonowana lokalna władza unika inicjatyw służących poprawie losu mieszkańców w okresie, który nie sprzyja politycznej koniunkturze. Choć logicznie rozumując powinna – władza nie przeciwdziała też machinie eksmisyjnej czy innym patologiom występującym w funkcjonowaniu spółdzielni. Po udanych wyborach na liście konsumentów samorządowych dotacji często znajdują się stowarzyszenia i fundacje powiązane z władzami spółdzielni – “molochów”. 

Jak działa system?

Rok wyborczy w spółdzielni – “molochu” uczestniczącej we wspieraniu kampanii wyborczej jest rokiem dodatkowych przymusowych wydatków dla jego mieszkańców. Organizowanie finansowego wspierania wybranych kandydatów i komitetów nie stanowi dla prezesów większego problemu. Mechanizm jest prosty i w granicach prawa. Dopóki lokalna prokuratura umarza postępowania o zawyżanie cen (proces, który opisuję w innych miejscach, do których odsyłam), a lokalny sąd odmawia udostępniania dokumentów spółdzielni, dopóty jest zielone światło dla procederu. W roku wyborczym, adekwatnie do skali udzielanego wsparcia, prezesi planują także odpowiedni poziom wydatków remontowych. Ewentualnie, gdy jest pewność, że nikt nie dotrze do dokumentów, to w grę wchodzi również księgowanie całkowicie fikcyjnych faktur. Gdy potrzeba więcej pieniędzy, a na skomasowany fundusz remontowy spółdzielni nie spłynie wystarczająca suma z czynszów, to dodatkowo zaciąga się kredyty – manipulując walnym zgromadzeniem ze wsparciem obsadzonej zaufanymi ludźmi rady nadzorczej. Ich spłatą oczywiście obciąża się samych mieszkańców, kalkulując podwyżki na kolejny rok. Zdarza się również, że spółdzielnia organizując transfer środków w roku wyborczym wykonuje ponadprzeciętne ilości robót remontowych, np. w kosztach mogą się pojawić dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych „wyremontowanych” dachów, czy np. masowa akcja malowania albo „docieplania” przestrzeni międzyokiennych w blokach, lub milionowe wydatki na inne typy prac niepojawiające się w okresie okołokampanijnym.

Książka to 10 tysięcy złotych

Okazuje się, że w niektórych miejscach grupy wykształciły nawet slangowe wyrażenia opisujące proces prania spółdzielczych pieniędzy. Zamiast popularnego terminu „prowizja” (kwota liczona od wartości netto wystawionej faktury), w nomenklaturowym półświatku pojawiła się umowna nowa jednostka miary: „książka”. Otóż „książka” to według znanych mi relacji równowartość 10 tys. złotych. Ze zlecania robót remontowych na bloku mieszkalnym można wyciągnąć na przykład trzy książki. Rzeczywiście nie jest to trudne np. przy pracach dociepleniowych i stawkach 160 zł netto za metr kwadratowy, lub wyższych. Z grupą zaprzyjaźnionych firm (często jednoosobowe działalności gospodarcze) ustala się odpowiednie poziomy cen uwzględniające granty na kampanię. Wtajemniczony podmiot w zależności od sytuacji siłami podwykonawców realnie wykonuje jakieś prace lub zatwierdza tylko w papierach (wytworzenie faktur, poświadczenie nieprawdy w fikcyjnych odbiorach).

Odpowiednio skalkulowana wartość zleceń pozwala więc oficjalnie wytransferować pieniądze mieszkańców do firm współpracujących z prezesami. Po „wykonaniu” roboty, wyprane środki bezpiecznie trafiają do miejsc przeznaczenia. Cała operacja mieści się w granicach prawa. Proceder jest możliwy i bezkarny dzięki komasacji funduszu remontowego (łączenie w jeden fundusz wpływów ze wszystkich nieruchomości), ustawowemu zakwalifikowaniu funduszy spółdzielczych jako prywatnych (co pozwala swobodnie kształtować ceny), pozbawianiu spółdzielców statusu pokrzywdzonych (według kuriozalnych interpretacji pieniądze wpłacone do spółdzielni stają się jej własnością). Spółdzielcze pieniądze pracują nie tylko w kampaniach. „Wspierają” również remonty i wyposażanie biur poselskich czy udostępniają pomieszczenia „zaprzyjaźnionym” parlamentarzystom.

Wnioski

Znane już opinii publicznej tysiące skarg na postkomunistyczne spółdzielnie – “molochy”  – to nie przypadek. Przypadkiem czy wyjątkiem nie są również dość cyklicznie wybuchające afery korupcyjne. Patologię i korupcję w postkomunistycznej spółdzielczości należy traktować, obawiam się, jako normę i zło, które zagraża funkcjonowaniu poszczególnych społeczności i całego państwa. Uważam, że potrzeba pilnych zmian w prawie spółdzielczym i ustawie o spółdzielniach mieszkaniowych. W szczególności ustawowego zrównania w uprawnieniach ludności blokowisk z innymi grupami społecznymi (status pokrzywdzonego, ochrona wyborów, dostęp do dokumentów). Bez tego nie można mówić o państwie prawa czy praworządności i nie da się przeciwdziałać nadużyciom.

Główną przyczyną korupcji jest z kolei w mojej ocenie brak realnej kontroli i przede wszystkim ustawowe dopuszczenie komasacji funduszu remontowego oraz przyzwolenie na przegłosowywanie rękami pracowników zaciągania wielomilionowych zobowiązań kredytowych (np. w walnym zgromadzeniu spółdzielni liczącej 14 tys. uprawnionych głosuje 200 osób, w tym 185 to pracownicy, wykonawcy i ich rodziny). Prezesi nie bez powodu zaciekle atakują postulowane rozliczanie funduszu remontowego nieruchomościami i gospodarowanie funduszem na poziomie poszczególnych budynków (w państwie prawdziwie demokratycznym, szanującym obywateli zasada taka powinna być oczywistością).

Wydatkowanie funduszu remontowego na poziomie nieruchomości przy jednoczesnym ustawowym zagwarantowaniu dostępu do dokumentów i nadaniu spółdzielcom prawa współdecydowania o sposobie wydawania pieniędzy definitywnie ograniczyłby korupcję. Nie byłoby już realnej możliwości słynnego fragmentarycznego „docieplania” bloków za stawkę 200 zł za m2, czy np. zainwestowania 5 mln złotych w fundusze nieruchomości w… Azji. Nie dałoby się zaksięgować takiej skali „wydatków” na pojedynczych nieruchomościach, np. na poziomie jednego czy dwóch bloków.

Póki co, obecny stan prawny dopuszcza koncentrowanie środków w wielkim funduszu i przeznaczanie na ułamek ogółu zasobów. Kumulacja pieniędzy pozwala uzyskiwać wielkie kwoty i swobodnie nimi dysponować. Przy takiej formule można z łatwością zatwierdzać nierynkowe ceny, np. docieplać elewacje wybranych bloków za wspomniane 200 zł za m2. Przy ustawowym ograniczeniu dysponowania funduszem w obrębie nieruchomości byłoby to absolutnie niemożliwe. Prezesi spółdzielni – “molochów” doskonale zdają sobie sprawę ze skutków ewentualnej zmiany w ustawie i bardzo ostro walczą o utrzymanie jednego funduszu remontowego dla całej spółdzielni. Gra idzie o olbrzymią stawkę – w skali kraju miliardy złotych przechodzą przez fundusze remontowe spółdzielni mieszkaniowych. Patologii tych zdają się niestety nie zauważać prokuratury i sądy, które często wymyślają sofistyczne uzasadnienia, np. że pokrzywdzonym jest rada nadzorcza spółdzielni – a nie właściciele, że roboty w cenie stanowiącej dwu czy trzykrotność stawki rynkowej to nie przestępstwo, bo spółdzielni niby wolno uznaniowo decydować o pieniądzach zrzeszonych lub też, że są to stawki rynkowe (gdzie w praktyce wydarza się konsultacja prezesów spółdzielni na terenie kraju w zakresie ustalenia wysokości stawek jakie kontraktują z zaufanymi wykonawcami). Czy lokalnym politykom zależy na walce z tymi zjawiskami? Cóż, wydaje się, że z powodów, o których mowa była wyżej, niestety bardzo rzadko.

 

Autor: Stanisław Bartnik

Powyższy tekst prezentuje opinię Autora. NIW-CRSO nie jest odpowiedzialny za sposób wykorzystania zawartych w nim informacji.

Sfinansowano ze środków Narodowego Instytutu Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych na lata 2022-2033.